czwartek, 21 marca 2013


A oto wywiad z żoną Marka Grechuty 

Miał wielkie poczucie humoru, dwie lewe ręce do prac domowych i przeżył kilka groźnych wypadków. Uwielbiał sport, nie mógł się obejść bez jabłek i orzechów, nałogowo oglądał "Plebanię". Danuta Grechuta, żona Marka Grechuty, opowiedziała nam o swojej miłości do męża, życiu z nim, jego pasjach, zaletach, wadach i charakterze.
Danuta Grechuta (fot. AKPA)
Danuta Grechuta (fot. AKPA)
Znany z mediów, zdjęć czy koncertów wizerunek Marka Grechuty pokazuje człowieka poważnego, skupionego, nieco zamyślonego. Czy taki był też na co dzień?
DANUTA GRECHUTA: Skądże. Marek miał wielkie poczucie humoru, osobowość niemalże kabaretową
Lubił się wygłupiać?
Bez przerwy. Uwielbiał parodiować innych, wcielał się w różne postaci i bez przerwy wszystkich wokół rozśmieszał. Jego popisowym numerem było udawanie kulawego. Ciągnął wtedy jedną nogę za sobą, co dawało przekomiczny efekt. A później rodziły się z tego plotki. Znajomi mówili, że słyszeli gdzieś, iż Marek ma krótszą nogę. Świetnie mu też wychodziło oszukiwanie ludzi, którzy go rozpoznawali. Zapierał się, że go z kimś pomylono. Był człowiekiem pogodnym, ze skłonnością do żartu. Niemal wszystko zamieniał w różne kalambury. Nie można się było w jego towarzystwie nudzić.
Jak reagował na popularność?
Nie przywiązywał do niej żadnej wagi, choć przecież spadła na niego bardzo szybko. Gdy ktoś nas odwiedzał, często słyszałam zdziwienie: "Jak wy możecie tak zwyczajnie, normalnie żyć?"
Krytyka go bolała?
Był bardzo wrażliwy, więc tak, przejmował się.
Kiedyś powiedział: "Żona to mój największy przyjaciel i zarazem najsurowszy krytyk".
To prawda, byłam czasem w stosunku do jego twórczości krytyczna, zwłaszcza kiedy próbował mnie angażować w swoją pracę, a ja byłam akurat zajęta czymś innym. Kiedy nie pochwaliłam od razu jego pomysłu, potrafił się dąsać i obrażać, ale jednocześnie widać było, że bardzo intensywnie myśli. Gdy udało mu się coś po mojej sugestii zmienić, był przeszczęśliwy.
Twoja ulubiona piosenka Marka Grechuty to:
Ogółem oddano głosów: 50671
 
Bedziesz Moja Panią710714%
 
Dni, Których Nie Znamy1969239%
 
Korowód27855%
 
Niepewność28126%
 
Nie Dokazuj48279%
 
Ocalić Od Zapomnienia45429%
 
Serce10322%
 
Tango Anawa17904%
 
W Dzikie Wino Zaplatani25205%
 
Wiosna - Ach To Ty35647%
Była pani dla niego inspiracją?
Napisał dla mnie tylko jeden utwór, "Będziesz moją Panią", ale czasem inspirował się tym, co mówiłam. Raz powiedziałam mu, że w życiu ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, a on zrobił z tego piosenkę
A czym zaintrygował panią na samym początku, przy poznaniu?
Osobowością. Wie pan, wszystko, co było związane z Markiem, było zaskakujące i zarazem intrygujące. Wtedy oczywiście nie wiedziałam, że spędzę życie z artystą. W moim wyobrażeniu, mimo muzycznych sukcesów, jakie już na studiach osiągał z Anawą, przyszłość Marka zgodna miała być z kierunkiem jego studiów, czyli architekturą. Tyle że w tamtych czasach młodym ludziom trudno się było w tym realizować. Wszystko budowano na jedno socrealistyczne kopyto, do którego wielki talent architektoniczny nie był w ogóle potrzebny.
Poznała pani Marka Grechutę na imprezie sylwestrowej z 1967 na 1968 rok, na którą przyszedł ze swoją dziewczyną. A pani?
A ja ze swoim chłopakiem, choć była to relacja chyląca się ku upadkowi. Podobnie jak Marek, byłam studentką, tyle że geografii, na Akademii Pedagogicznej.
Od razu między wami zaiskrzyło?
Ależ skąd. Nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu. Dopiero później, nad ranem, przypadkowo się spotkaliśmy. Okazało się, że mieszkamy w jednym miasteczku studenckim. Jako że wiedziałam, iż jesteśmy z tej samej imprezy, powiedziałam "Cześć". Marek zareagował uśmiechem, był wyraźnie zaintrygowany. Pytał, gdzie mieszkam, choć staliśmy dokładnie pod moim akademikiem przy ul. Reymonta w Krakowie.
Był już wtedy po swoim pierwszym dużym sukcesie – w 1967 roku zdobył drugie miejsce na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie za "Tango Anawę". Znała go pani z tej strony?
Oczywiście. Widziałam go na finałowym koncercie, pamiętałam też z kolejki na uczelnianej stołówce. Stał jakby z boku, zamyślony, zdystansowany, z nosem do góry. "Już gwiazda" – pomyślałam. Wtedy faktycznie spadła na niego wielka popularność, z którą radził sobie tak jak mógł.
Dała mu pani po tym sylwestrze ten adres?
Uznałam, że zbyt krótko się znamy, ale on i tak poradził sobie bez tego. Jakoś mu w tej artystycznej głowie zapadłam, więc po feriach zimowych zaczął mnie szukać. Pamiętam to jak dziś: Przychodzi do mojego akademika, a ja przez drzwi słyszę: "Przepraszam, czy tu mieszka moja znajoma?". I jedna ze współmieszkanek wskazała, zupełnie nie wiem dlaczego, na mój pokój, mówiąc: "Proszę bardzo, to tu". Wszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Mówił o tym, co robi, zastanawiał się czy dalej iść w takim kierunku czy innym. Widać było, że ta nagła popularność trochę nim wstrząsnęła. Był wstrząśnięty, choć niezmieszany [śmiech].
Paweł Piotrkowicz z onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz